czwartek, 27 listopada 2014

Daniel już z nami! - czyli o domowym porodzie naturalnym w basenie (home water birth)

Kochani!
Dziękuję za wszystkie maile :) Daniel od niedzieli jest z nami. Poród - super! Niesamowite doświadczenie, idealne miejsce, great support. Obiecałam że opowiem, więc idąc za tą myślą:


Od czego się zaczęło? Z piątku na sobotę miałam w nocy takie bóle jak przy okresie, chyba były też te skurcze przygotowujące Braxtona-Hicksa, chociaż nie byłam pewna czy to skurcze czy nie (i dalej nie jestem ;). Mało spałam przez to, no i ciągle siku i siku. W sobotę rano to samo. Mąż napompował basen - i tak chcieliśmy przymierzyć jak się zmieści, zrobiliśmy małe przemeblowanie w naszym kuchnio-salonie. Ja ciągle nie byłam pewna czy to już się zaczyna czy nie, wybraliśmy się na spacer.


(jak się potem okazało tak właśnie zaczynała się I faza porodu)


Chodziliśmy prawie 3 godziny, z przerwą na burgera. Chciałam zjeść coś zdrowszego, ale ogromny nasick na pęcherz sprawił że pierwsze lepsze miejsce w którym była toaleta okazało się naszym przystankiem na obiad ;) (i tak nie był taki zły, ze świeżą sałatką ;) Potem zrobiliśmy zakupy - dużo zdrowsze: owoce, woda, przekąski, wszystko co miało niedługo się przydać. Zdążyliśmy jeszcze skorzystać z bycia mężem i żoną przed zbliżającym się "postem" (ha, też taki porodo-wywoływacz ;)
Mieliśmy jeszcze ugotować coś zdrowego, ale mi już przeszła ochota na "duże" jedzenie - jogurt i chyba jakiś owoc i nic więcej już mi się nie chciało. Skurcze były coraz częstsze, a ja ciągle jeszcze się zastanawiałam czy to skurcze czy nie ;) Koło 16.00 zadzwoniłam do mojej położnej Emmy i powiedziałam że chyba coś się zaczyna, ale nie jestem pewna, powiedziałam że czuję coś co jakieś 10min na 15sekund, potem przechodzi. Potwierdziła że wygląda jak początek i kazała mi dać jej znać jak będzie częściej i dłużej, koło 40sekund. Ok. Pamiętam że potem zaczęliśmy już całkiem przygotowywać nasze miejsce - powyjmowaliśmy te owoce, przekąski, ja jeszcze pozmywałam naczynia, muzyka relaksacyjna była już od jakiegoś czasu włączona.


Wzięłam prysznic. Dobrze mi było w wodzie, potem chodziłam w kółko w wannie i się zastanawiałam - to już czy nie?? Czop śluzowy (chociaż wolę tą angielską nazwę - show). Odetchnęłam z ulgą, ufff.. to jednak TAK :D Cieszyłam się i dalej łaziłam w kółko w wannie. Odeszły mi wody - hura!! Mierzyłam czas tych skurczy, wyszłam z wanny, chodziłam po domu, kołysałam się na piłce, oddychałam głęboko - tak jak uczyli na hypnobirthing. Zapaliliśmy świeczki, zgasiliśmy światło, zaczęliśmy aromoterapię - olejek lawendowy, na relaksację (potem szałwiowy, pomocny przy skurczach). Skurcze były już dłuższe, zadzwoniłam do Emmy. Słuchała przez telefon i sprawdzała na zegarku. Powiedziała że przyjedzie za pół godziny - super! Kochany zaczął napełniać basen. Czułam coraz mocniej te skurcze. Koło 20.00 przyjechała Emma, zmierzyła mi ciśnienie i temperaturę, słuchała serduszka małego. Weszłam do basenu i zaczęłam się odprężać. Było mi super. Mąż co jakiś czas dolewał ciepłej wody, ja te skurcze czułam już na tyle mocno, że zaczęłam down-breathing, czyli wydechy mocne, z buczeniem. Dobrze mi się buczało ;) Na aaa, buuu i różne inne, śpiewanie w scholi okazało się tu całkiem pomocne. Skupiłam się tylko na oddechu, straciłam kontakt z tym co się działo dookoła (czyli weszłam w birthing zone, jak to śmiesznie określają w mojej książce ;) i buczałam dużo głośniej, nie ograniczałam się, wszystko jedno mi było co na to sąsiedzi (ci z naprzeciwka powiedzieli na drugi dzień że było cicho - akurat ;P , ale ktoś z góry pukał w ścianę, mi tam było dobrze buczeć, policja nie przyszła, więc jakoś wytrzymali ;) . W tej fazie mąż nie bardzo wiedział co robić, bo mówił coś do mnie, ja nie odpowiadałam, nie chciałam nic od nikogo, buczałam i już. Wybacz kochany - doceniam Twoją obecność, a jakoś nie miałam ochoty na masaże czy cokolwiek innego. Emma co jakiś czas sprawdzała jak tam serduszko małego, zawsze był happy baby. Coś tam w trakcie jadłam czasem, ale mało, najbardziej to winogrona. I piłam zimną wodę. Pamiętam że zapytałam która godzina i strasznie mnie zdziwiło że 1.00, myślałam że jest koło 22.00. Skurcze tu już były dość męczące, nie mogę powiedzieć że nie bolało - tu już bolało, ale i tak spodziewałam się czegoś dużo gorszego. Buczałam dalej, ale byłam już zmęczona, brakowało mi siły. W końcu poprosiłam o entonox (tlen: tlenek azotu(I) 1:1), był pomocny.  Buczałam dalej. Przyjechała druga położna, Claire. Ja zmieniałam pozycje - wychodziłam z basenu, chodziłam, siedziałam na piłce. Emma zapytała czy chcę żeby sprawdziła rozwarcie. Chciałam, bo już chciałam żeby się kończyło - było 9cm (i to był pierwszy raz kiedy ktoś mi tam zaglądał do środka, nie było konieczności żadnych "badań", więc tego nie robiły wcześniej). Ucieszyłam się. Dalej siedziałam w basenie, wdychałam entonox, chodziłam. W końcu zaczęło się parcie -  uff, parcie już nie bolało, tylko wymagało ode mnie dużo siły. Tu też zmieniałam pozycje, chodziłam do toalety - w końcu tam jest naturalne miejsce do parcia. Emma i Claire co jakiś czas patrzyły takim podłużnym lusterkiem czy pojawia się główka. Wróciłam do basenu, tam mi było najlepiej, kucałam. W końcu pieczenie - wiedziałam co oznacza, jest główka! Miałam coraz mniej siły i chyba już nie buczałam, krzyczałam. Nie były to krzyki bólu, tylko odgłosy które miały mi pomóc w parciu. W końcu poczułam że główka wyszła i zaraz "wypłynął" mój syn :) Usłyszałam tylko "Take your baby!", wzięłam go na ręce, wydawał mi się taki niesamowicie duży! Był już z nami o 8.24 rano. :)


Nie płakał. Co akurat nie było takie dobre, bo nie mógł złapać mocnego oddechu, dostał tlen, Claire zajęła się pępowiną. Miałam życzenie w birth-planie żeby pozostała aż przestanie pulsować, ale trzeba było odciąć, żeby sam zaczął oddychać. Mąż przeciął, podały mu jeszcze tlen i mały zaczął płakać. Uff.. Po wszystkim. Skin to skin. Nie pamiętam kiedy wyszłam z basenu. Pamiętam że byłam na łózku, z tyłu tulił mnie kochany, na rękach był Daniel. Przyszły dwie inne położne, bo miały zmienić Emmę. Siedzieliśmy na łóżku i wszystko było takie niesamowite. Poczułam małe ciśnienie w środku i wyszło ciepłe łożysko. Wielkie, nie spodziewałam się że to takie duże ;) Któraś położna wzięła je do miski i sprawdzała, ja dalej siedziałam z małym, próbowałam go karmić, pomogły mi z pozycją. Nie wiem ile czasu minęło, zapytały czy mogą sprawdzić mnie na dole. Żadnych rozdarć, żadnego zszywania (masaż pomógł :). Chyba minęło z godzinę? Zważyły go, 3,31 kg. Potem mąż wziął go na ręce, a ja poszłam pod prysznic. Jak skończyłam to znowu go przystawiłam do piersi, tym razem z sukcesem, zaczął już coś jeść. Położne miały jeszcze sporo papierkowej roboty, Emma i Claire się pożegnały, a te dwie których imion nie pamiętam pracowały dalej, coś wypisywały i wypisywały, długo to trwało. Jedna z nich zrobiła mi herbatę, przyniosła coś tam jeszcze do jedzenia. Kochany zajął się małym, ja się położyłam. I tu chyba czas skończyć tą historię. Jak położne wyszły, to poszliśmy we trójkę spać, tyle że ja nie zmrużyłam oka ;) Za bardzo niesamowite to wszystko było. Jakoś minęła ta niedziela - nie pamiętam. Czułam się bardzo dobrze, na 19.00 pojechaliśmy we trójkę do kościoła :)


moje położne: http://www.onetoonemidwives.org/
piękny poród-inspiracja ;) : https://www.youtube.com/watch?v=RNhVLKU6zF8
strony które polecam:
http://www.rodzicpoludzku.pl/
http://birthwithoutfearblog.com/

6 komentarzy:

  1. To dobrze, że tak całkiem naturalnie, spokojnie.. To,że po porodzie wstalaś i poszłaś do kościoła - hardkor :) podziwiam, że miałaś siłę wyjść z domu ;)
    Gratulacje ;) moja kolej za 10 tygodni ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. dzięki ;) czułam się normalnie, więc się wybraliśmy :) powodzenia Tobie! :*

      Usuń
  2. Przepięknie! Gratuluję i baaardzo zazdroszczę porodu w domu! Zdrowia dla Was i samych radości!

    OdpowiedzUsuń
  3. Historia piękna i z happy endem. Ale czytałam przypadki, kiedy decydowano się na poród w domu i kończyło się i tak w szpitalu bo coś poszło nie tak... wiem, że jest mnóstwo cudownych porodów w domu ale sądzę, że mój i tak pewnie skończyłby się w szpitalu ;)

    Ja poród źle znosiłam. Gorszy od bóli skurczowych był ból nerwu w pachwinie... zero przerwy w boleściach przez 5 godzin. Przychodzili różni lekarze i debatowali nade mną... nie wiem czy obeszłoby się bez szpitala, gdybym rodziła w domu.

    W każdym razie zazdroszczę. Bo w szpitalu zero prywatności już nawet po samym porodzie. Pełno ludzi, hałasu... wszyscy naciskają na karmienie piersią i na siłę, a ja nie miałam laktacji :O

    Nie wiem co zrobię przy drugim dziecku. Może jakbym miała zaufaną położną to bym się zdecydowała. A i musiałabym wiedzieć, że nikt z rodziny oprócz męża czy mojej mamy by nie łazili 'zaglądać' do mnie... ehh.

    OdpowiedzUsuń
  4. Cudowna historia i niesamowita odwaga! Gratuluje!:)

    OdpowiedzUsuń
  5. zazdroszczę troszeczkę, bo u nas przy pierwszym niestety były zielone wody i musiałam jechać do szpitala na ostatnią fazę porodu....a teraz jestem już po czwartym porodzie, nie mogę rodzić w domu bo po drodze straciliśmy Basię...procedury i koniec! Wspaniały czas mieliście !!! pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń